Foto: Adobe Stock
BARTOSZ BOLECHÓW
Widzę, że rektor Uniwersytetu Śląskiego odpowiedział panu Migalskiemu na jego obiekcje wobec studiowania natury aniołów na uczelniach publicznych (czyli za pieniądze podatników). (https://katowice.gosc.pl/…/8538676.Rektor-staje-w…)
Widzę także, że nie po raz pierwszy niejasność co do istoty i desygnatu pojęcia „teologia” wykorzystywana jest w celach manipulacyjnych. Przeciwnicy „uprawiania teologii” na uczelniach publicznych są dzięki temu konstruowani (jak w przytaczanym, żenującym w mojej ocenie piśmie) jako intelektualni pariasi, nieobyci w świecie (Oksford, Heidelberg) prostaczkowie, którzy chcieliby znienacka wymazać większość dorobku filozoficznego cywilizacji zachodniej i połowę jej tożsamości. Jako szturmowcy wulgarnego pozytywizmu, żeby nie powiedzieć bolszewizmu, przeciwni studiowaniu myśli Orygenesa, Tertuliana, czy Bonhoeffera (nie Bonhofera, jak to raczył zapisać, pewnie pod wpływem świętego oburzenia JM Koziołek), historii kościołów, ich doktryn, ich wpływu na rozmaite dziedziny życia społecznego itp, Itd.. Nie o to tutaj chodzi i wszyscy powinni to wiedzieć. Rektor uczelni zobowiązany jest do intelektualnej uczciwości i powinien zdawać sobie sprawę z dwóch kwestii, aby nie wprowadzać w błąd odbiorców swoich komunikatów.
Po pierwsze, w tradycyjnym ujęciu teologia nie jest religioznawstwem, antropologią religii, jej psychologią, socjologią, czy filozofią. Bo gdyby była, to byłaby dzisiaj zbędna (i moim zdaniem zresztą jest). W tym rzecz właśnie, że teologię rozumie się co najmniej dwojako, co stanowi podstawę do manipulacji w stylu zaprezentowanym przez JM Koziołka. Ogromna liczba tekstów z dziedziny teologii (publikowanych jako teksty naukowe) nie polega na studiowaniu przy użyciu naukowego oprzyrządowania tego, co o „świecie ponadnaturalnym” sobie ludzie wyobrażali i wyobrażają (oraz szeroko rozumianych tego przyczyn, dynamik i konsekwencji), lecz na „studiowaniu świata ponadnaturalnego”. I na tym polega problem, który próbuje się zamazać przy użyciu niejasności o charakterze terminologicznym.
Nauki mają swoje zdefiniowane obszary badawcze. I tak np. teologię oddziela się od religioznawstwa (bo ono nie zajmuje się kwestią „prawdziwości religii”, badając ją jako fenomen ludzki: kulturowy, społeczny itd.) oraz od filozofii religii, gdyż ta nie jest ufundowana na wierze i nie udaje, że dogmat ma naukowy, czy szerzej poznawczy ciężar gatunkowy faktu (w opisie „świata ponadnaturalnego”).
Św. Tomasz z Akwinu, pisząc o „świętej doktrynie” nie miał na myśli studiowania religii jako fenomenu społecznego i ludzkiego. Z jednej strony pisał o świętej doktrynie („prawdziwym nauczaniu”, z którym jesteśmy jako dzieci Boga zobowiązani się zgadzać, gdyż chodzi o studiowanie Objawienia), a z drugiej pisał (rzadziej) o teologii jako obszarze szerszym od „świętej doktryny” (a jeszcze gdzie indziej określa wprost „świętą doktrynę” jako teologię”). Powstaje zatem u samego źródła potencjalna konfuzja, która dzisiaj jest wykorzystywana do stawiania retorycznej zasłony dymnej.
Zamieszanie wokół znaczenia i zawartości terminu teologia jest – jak widać – wykorzystywane jako pałka na ludzi, którzy protestują przeciwko udawaniu, że „badanie” natury anielskiej jest czynnością naukową. Konstruuje się ich w ten sposób jako przeciwników badań nad religią, powiązanymi z nią fenomenami i myślicielami. Jest to bardzo niski i nieuczciwy typ argumentacji, z zastosowaniem retorycznych sztuczek w rodzaju sofizmatu rozszerzenia (tzw. straw man argument, czyli swojski chochoł). Jestem przeciwnikiem udawania, że sacra doctrina to nauka. Ale to nie oznacza, że jestem przeciwnikiem studiowania religii. Wręcz przeciwnie, jestem tego gorącym zwolennikiem.
Po drugie, faktem jest, że teologię w Polsce uprawia się nie tylko jako wyrafinowane i ze wszech miar wskazane studiowanie myśli Bonhoeffera, czy Akwinaty oraz ich recepcji i wpływu na rzeczywistość, poznawalnych przy użyciu narzędzi i metod nauki. To bowiem robić można i należy z pozycji religioznawczych, czy w ramach filozofii religii. Problem polega jednak nie na – mówiąc ogólnie i redukcyjnie – badaniach nad religią, lecz na uprawianiu religijnej apologetyki i propagandy (czy łagodniej propedeutyki) w instytucjach naukowych i pod pozorami uprawiania nauki. Często apologetyki wulgarnej i niewiarygodnie wprost prostackiej – a wiem o czym mówię, bo poświęciłem czas na zapoznanie się z tą radosną twórczością. A to się po prostu robi na naszych uczelniach, takie są fakty. Ale nawet najbardziej wyrafinowana retorycznie apologetyka, propedeutyka, czy katecheza, nie jest nauką i nie powinno się udawać, że nią jest. Nie powinno się zatem za uprawianie jej otrzymywać stopni i tytułów naukowych ani etatów w utrzymywanych przez podatników instytucjach naukowych. I nad tym należy dyskutować, zamiast głupio udawać, że się nie rozumie o co chodzi.