MARTA

Krótka opowieść o grzesznej Marcie i bogobojnym Maćku.

Maćka poznała pierwszego dnia pielgrzymki i od razu wiedziała – to ten jedyny. On też wyraźnie był zainteresowany. Dalej maszerowali już razem. Imponował jej znajomością biblii, wiedzą na temat kościoła, świętych i jakąś taką niewzruszonością i surowością zasad o których pięknie potrafił opowiadać.

Na Jasnej Górze ślubowali, że będą odtąd parą, „aż śmierć ich nie rozłączy”. To były dni, miesiące, z tych najpiękniejszych. Spacery, wspólna nauka, pocałunki. Była gotowa dać mu wszystko, tym bardziej widząc, że i on tego pragnie. Maciek ją powstrzymywał. „Dopiero po ślubie, poczekajmy” – mówił, bo to grzech. Przyznawała mu rację.

Pobrali się jak tylko osiągnęli pełnoletność. Tydzień poślubny spędzili pielgrzymując. Do cudownego obrazu Matki Boskiej. Owocem tej wędrówki była ciąża, następnie narodziny córki. Dali jej imię Faustyna. Marcie nie bardzo się podobało, wolałaby Marię, ale Maciek się uparł. Ciąża zmieniła im życiowe plany, zrezygnowali ze studiów, on znalazł dobrą pracę. Wyprowadzili się od rodziców i wynajęli malutkie mieszkanko. Byli szczęśliwi.

Po roku przyszło na świat drugie dziecko, Piotruś. Cieszyli się tym niespodzianym darem Boga, jakże by inaczej, ale było im ciężko. Co prawda Maciek coś marudził, że powinna lepiej liczyć, że nie umie do trzydziestu i tym podobne, szybko mu jednak przeszło. Założyła specjalny kalendarzyk gdzie skrupulatnie zapisywała „dni kiedy można” i wydawało się, że wszystko będzie dalej szło OK. Dopóki znów nie zaszła. Tym razem Maciek już nie tylko pomarudził. Wydarł się na nią, że jest flejtuchem, niewykształconą babą, że robi to mu na złość, że wszystko spada na niego. Czuła się winna.

Od koleżanki dostała broszury o prawidłowej antykoncepcji. Chciała przekonsultować z mężem, nie dało się. „Jawnogrzesznica” – krzyczał, „chcesz grzech śmiertelny sprowadzić na mnie, na mnie i moją rodzinę dziwko”, „ po moim trupie”. „Masz się codziennie do Boga modlić o wybaczenie suko”- zaordynował.

„Wezmę ten grzech na siebie, dla rodziny”- postanowiła. Zaczęła brać pigułki, potajemnie.

Zresztą sprawa stała się mniej istotna, Maciek wziął drugi etat, musiał, prawie nie bywał w domu, a jak już wracał, nie miał siły na seks. Polubiła te chwile po odprawieniu dzieciaków do przedszkola, sama w domu, czas tylko dla niej, niewiele go co prawda, bo pranie, sprzątanie, kuchnia, ale zawsze. Najgorsze były niedziele, Maciek w domu, nie zawsze dało się wymigać, winna mu przecież posłuszeństwo, więc oddawała się nie czując namiętności, bezwolnie spełniając ten małżeński obowiązek, licząc sekundy do skończenia. On po wszystkim odwracał się tyłem bez słowa, zasypiał, a ona długo jeszcze wpatrzona w sufit, leżała zastanawiając się czym zgrzeszyła, że tak to wszystko się jej nie układa.

I tak to trwało i trwać by mogło dalej, gdyby nie znalazł jej pigułek. Wtedy ją pobił. Ciężko. Potem kazał uklęknąć i modlić się razem z nim „aby jej Bóg wybaczył”. Pigułki spłynęły z wodą.

Przez dwa tygodnie nie wychodziła z domu, wstydziła się śladów pobicia. Dzieciaki Maciek odwiózł do swojej matki, powiedział, że jest chora. Kiedy siniaki zeszły poszła się wyspowiadać, potrzebowała wsparcia. Zamiast tego ksiądz mówił jej o belce w oku, niesieniu krzyża, grzechu nieposłuszeństwa i jeszcze wiele takich rzeczy. Mówił, ale już do niej nie docierało, bo klęcząc w konfesjonale uświadomiła sobie nagle utratę wiary. Nie skończywszy spowiedzi, przerażona swoim upadkiem, wybiegła z kościoła. Świat na zewnątrz wydał się jej obcy, od dzieciństwa znane ulice wyglądały złowrogo. Była przerażona. Kiedy wreszcie dotarła do domu, czuła pustkę i zimno, zimno ścian, które jak dotąd dawały zawsze poczucie ciepła. Czas stanął w miejscu, godziny wydawały się wiecznością. Dotrwała, cała zapłakana, do kolacji, jak co dzień przygotowanej na powrót męża. I jak co dzień się spóźnił. Zauważył jej łzy – „co z tobą, stało się coś, durna babo” zapytał. Powiedziała mu. Wtedy znów ją pobił. I zgwałcił. „Żeby znała swoje miejsce, grzesznica”.

To, że okres się spóźnia zauważyła późno, ale to i tak było bez znaczenia. Nienawidziła tego płodu który jawił się jej niezasłużoną karą, nienawidziła swojego ciała, które kolejny raz dopuściło się zdrady, nienawidziła świata. Próbowała wydłubać palcami zagnieżdżone bez zgody życie , były za krótkie. Znalazła dłuższy przedmiot, wąski nóż. I dźgała nim na ślepo, byle zabić. Czuła potworny ból, zacisnęła zęby i dźgała. Widziała krew wypływającą z jej wnętrza, masę krwi, było jej wszystko jedno, dźgała dalej. Z dziką zapalczywością, dźgała, aż osunęła się na kafelki, nareszcie znajdując ukojenie w ich obojętnym chłodzie.

Zmarła niecały kwadrans później.

Marek Łukaszewicz

Udostępnij

Więcej od autora: